28 kwietnia w okolicach południa naszą podróż rozpoczęliśmy od gastronomicznego szaleństwa w ogrodzie u Red Bulla, który słynie ze słabości do dobrej kuchni. Z pełnymi brzuchami w składzie Red Bull, Jesus, Mario, Kris i ja popędziliśmy do Częstochowy, gdzie z kolei dołączyły do nas szczeciniaki – Anacho i Ruffio. Nocowaliśmy w miejscu przetartym przez tych ostatnich czyli u Sióstr Zakonnych, bardzo egzotyczne miejsce. W nocy dołączył do nas naspidowany Miras, który właśnie przed samą Częstochową zdobył 10 punktów.
Następnego dnia rano dojechał do nas Mario z Wrocka i rozpoczynaliśmy wycieczkę w pełnym składzie od serwisu Kawasaki gdyż Miras zgubił w nocy w swojej GTR śrubę mocującą półkę. Była to część, która nie miała prawa się zepsuć ani zgubić więc oczywiście zero szans na zakup od ręki. Na szczęście zaradny właściciel serwisu po wykręceniu wzorcowej śruby z GTR Krisa po kilku godzinach powrócił z identycznym klonem. Chciałbym zaznaczyć, że usługa została wykonana na zasadzie motocyklista – motocykliście, a nie dla pieniędzy. Jeszcze raz serdeczne dzięki. Tym oto sposobem o bardzo późnej godzinie dotarliśmy do Budapesztu. Motocykle trafiły na parking strzeżony, a my do urokliwego mieszkanka, które pełniło rolę mini hoteliku. Nad ranem okazało się, że stojące 1,5 metra obok okienka z „pilnującym” lewusem, motocykle Krisa i Maria zostały okradzione z tekstylnych bagaży. Kris wylizał rany ale Mario stracił wszystko łącznie z butami i jeansami. Węgierska policja udawała przejętą, a koleś z okienka śmiał nam się w oczy. Red Bull z Jesusem odbili w stronę Polski, a my wystartowaliśmy z niezłym poślizgiem. Wieczorem zameldowaliśmy się w hotelu 10 km za Belgradem. Ta kolacja na długo zapisze się w naszej pamięci. Wspaniałe mięsiwa i mocna śliwowica. Biesiadowaliśmy sobie tak zadowoleni nie mając świadomości jaka pogoda czeka nas następnego dnia. To był koszmar, intensywny deszcz i momentami 4 stopnie. Wszystkie membrany dały za wygraną ale było warto cierpieć dla samych widoków. Góry Dynarskie przez które wiodła nasza kręta droga do miejscowości Bar w Czarnogórze urzekły nas brakiem śladów cywilizacji.
W deszczowym Barze zamieszkaliśmy w motelu u Mikkiego – kumpla Maria z Wrocka. Przez dwa dni kręciliśmy się po okolicy podczas gdy nasze ciuchy udawały, że schną. Mieliśmy nawet własnego psa Leszka, mam nadzieję, że radzi sobie tam biedaczek. Widzieliśmy najstarsze w Europie i jedno ze starszych na świecie drzewo oliwkowe liczące ponad 2000 lat. Z uwagi na kiepską prognozę pogody na najbliższe dni biliśmy się z myślami co dalej. Jedni chcieli przeprawiać się promem do Włoch, drudzy zaś oglądać albańskie bunkry po Enverze Hodży – podobno jest ich 800.000. Na szczęście większość pomimo kiepskiej aury głosowała na Albanię. Tego samego dnia dotarliśmy do leżącej nad Adriatykiem turystycznej miejscowości Dures gdzie delektowaliśmy się świeżymi owocami morza i spędziliśmy upojną noc – oczywiście w deszczu.
Był 04.05.2011 i skoro byliśmy w Albanii przyszedł nam do głowy pomysł odwiedzenia Kosowa. Wieczorem tradycyjnie już zmoknięci i przemarznięci dotarliśmy do miejscowości Prizren gdzie znaleźliśmy motel o dźwięcznej nazwie „Paris”. Była to chyba opuszczona agencja towarzyska z okrągłymi łożami w pokojach i kolesiem za barem, któremu coś o jednoznacznym kształcie odstawało spod koszuli. Motocykle stały na ulicy ale goszcząc u takich gospodarzy byliśmy spokojni o nasz dobytek 😉
Następnego dnia postanowiliśmy odwiedzić naszych żołnierzy stacjonujących w amerykańskiej bazie wojskowej KFOR – Camp Bondsteel, nieopodal miejscowości Urosevac. Baza okazała się 400 hektarowym miasteczkiem do którego nas zresztą nie wpuszczono ale za to pozbawiono zdjęć z aparatów, zawierających elementy wojskowe. Jakąś godzinę później na skutek pewnych technicznych problemów z kilkoma naszymi motocyklami to nasi żołnierze nas odwiedzili i poświęcając nam kilka godzin ratowali skórę. Podziękowania należą się też polskim policjantom z włoskiej bazy i amerykańskim żołnierzom, którzy również włączyli się do pomocy.
Po ogarnięciu nieciekawej sytuacji udaliśmy się na kosowsko-serbskie przejście graniczne. I tutaj obawy naszych żołnierzy potwierdziły się. Kosowscy celnicy przepuścili nas natomiast serbscy już nie. Konkretnego powodu właściwie nie było no ale skoro w 2008 roku nasz rząd uznał niezależność Kosowa… Nasza podróż do domu wydłużyła się o 300 km. Zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia Kosowa przez Macedonię, z której dostaliśmy się do Serbii, potem Węgry, Słowacja, Czechy i 08.05.2011 ciepłe kapcie 😉