23 maja o godz. 18:00 wystartowaliśmy z punktu zbornego, którym tradycyjnie była stacja benzynowa. Celem podróży była miejscowość Sirmione nad Gardą we Włoszech. Cały zabieg miał trwać 4 dni przy składzie Marki, Mirek, Picia, Red Bull, Stiepa i ja. Odległość do celu to ok. 1600 km, a przed nami długa i wcale nie taka ciepła noc. Oczywiście po drodze ciągła beka, Red Bull smarując łańcuch umazał całą sztukę sprayem – „…bo było ciemno”, potem Mirek chcąc dopompować trochę wiatru w kołach tylko pogorszył sytuację bo okazało się, że jego gniazdo 12V u Niemca „nie robi”. Jadąc, pijąc kawę i Red Bull’e, jedząc polskie kanapki ok. godz. 12:00 dotarliśmy do celu. Oczywiście okazało się, że lokalni hotelarze mają teraz siestę więc do godz. 17:00 mieliśmy czas dla siebie. To była rewelacja, upał jak cholera, a my w skórkach i super butach zaiwaniamy pizzę. Zreszta potem była już tylko pizza…

JAZDA

Jako pierwszy sztukę operowania aparatem podczas jazdy posiadł Mirek. Strzelał spod pachy, znad głowy i jak się tylko dało. Niestety wielu włoskim, temperamentnym kierowcom sie to bardzo nie podobało, no ale oczywiście bardzo nas to interesowało. Jak wynikało z późniejszych rozmów pomiędzy nami, każdy z nas ok. godz. 9:00 miał niekiepski kryzys.

SPANKO

W obie strony spaliśmy niewiele. Takie tam oszukiwanie samego siebie po 15 minut. Bywały takie momenty, że miejsce złożenia styranego tyłka było zupełnie nieistotne. Nie jest chyba dla nikogo tajemnicą informacja, że po kilkunasto minutowym śnie organizm nieźle się regeneruje. Specem od znajdowania najbardziej nieodpowiedniego metra kwadratowego na legowisko był Red Bull 😉

LOKALNE RUCHY

Jak widzicie na pierwszym miejscu znalazło się zdjęcie z naszego startu z domu. Nie wiedziałem gdzie je wcisnąć choć wiem, że cały ten wyjazd ciężko jest nazwać lokalnym ruchem 😉 Pozostałe są owocem naszego całodziennego objazdu Jeziora Garda. Odcinek ok. 200 km i cały dzień. Jechaliśmy bez ciuchów i rękawic szalejąc w niewielu momentach przy 60km/h max! Woda w jeziorze zimna jak smok, na kąpiel zdecydował się tylko Szczepan.

MAŁE PERWERSJE 😉

Gdyby ktoś nas nie znał to by pomyślał, że chłopcy zerwali się z „Love Parade”. To jest właśnie kwintesencja wyjazdów w męskim składzie, wyjazd okraszony odrobiną „mięsa” liczy się podwójnie!
To, że dupsko motocyklisty po trasie jest czarwone jak u orangutana nie jest tajemnicą. Natomiast czy jesteś w stanie na drugiej fotografii je znaleźć i przypisać do konkretnego jeźdźca??? Odpowiedzi przysyłajcie na mojego maila, na zwycięzcę czeka talon na 10 litrów wachy.

AQUAPARK

Chłopy może dorosłe ale w środku ciągle jeszcze chłopcy… Tak to był genialny pomysł. Powrót do domu planowaliśmy na godziny nocne więc wpadliśmy na bardzo nierozsądny pomysł spędzenia całego dnia w aqua parku. Zjazdy, podjazdy, beczki, pontony i skoki. Wrażenia były piorunujące, a siniaki na całym ciele imponujące. Jest jedna zjeżdżalnia na którą bym już nie wsiadł, zresztą z tego co wiem nie tylko ja 😉

USTERKA

Z Sirmione wystartowaliśmy w nocy z 26-27 maja. Nawet sobie trochę popadało (winą za parszywą pogodę tradycyjnie obarczamy Markiego). Godzina nielogiczna tym bardziej, że przed nami do przejechania były nieprzewidywalne Alpy. No i tak sobie jechaliśmy do tych ukochanych domów, aż tu nagle ok. 400 km przed Berlinem nasz wujek Mirek zauważył wychodzące purchle z przedniej opony motocykla Markiego. Coś się stało z osnową opony co podczas jazdy groziło wystrzałem kapcia, kto jeździ wie, że w takim przypadku nie ma litości. Ściągneliśmy pomoc drogową, a dzięki wolnemu poniedziałkowi w całych Niemczech Marki oczekując na nową oponę miał zapewnione wakacje na najbliższe 3 dni. Sam, bez muzyki ani lektury. Jednym słowem smutek i nostalgia. Po odstawieniu naszego pechowca (a może miał więcej szczęścia) do hotelu, pozostała czwórka wyruszyła w dalszą drogę. Przez całą drogę do granicy goniliśmy groźne czarne chmury, aby po jej przekroczeniu jechać w potężnym deszczu. Nasz Red Bull aby trochę podkręcić „gumowe” statystyki na wysokości Lęborka złapał kapcia. Było fajnie, ok. 2:00 w nocy i wciąż padający deszcz. Ale uwaga bo nasz niestrudzony Red Bull nabył na stacji drogą kupna spary pt. „doctor wulkanizator”. Możecie wierzyć lub nie ale w chwilę po zaaplikowaniu tego cudeńka Red tak ciął do domu, że nie mogliśmy go dojść. Marki dojechał 3 dni po nas w mega ulewie – jak to Marki 😉